To nie jest kraj dla muzułmanów

Dziś prawicowy dziennikarz przysięga w TV, że umrze i zabije, aby uczynić Indie narodem hinduistycznym, a znany przywódca religijny wzywa armię, by zrobiła to, co zrobiono w Birmie

Gabinet Narendry Modiego rewiduje mapę Indii i próbuje napisać na nowo ich historię. Z islamem rząd BJP ma bowiem mocno nie po drodze.

Agrę co roku odwiedzają setki tysięcy turystów. Sufyan oprowadza ich po Buland Darwaza i meczecie kolegialnym w Fatehpur Sikri - miejscu, gdzie znajdują się ruiny opuszczonej stolicy zbudowanej przez cesarza Akbara w XVI w. Czy lubi swoją pracę? Tak, choć łatwo mu nie jest. I nie ma na myśli turystów – z tymi dobrze się dogaduje. Gorzej z samym miastem. Kontrole się u nas przeprowadza tylko u muzułmanów. Przychodzą. Kontrolują. Znajdują podatki, których podobnie nie zapłaciłeś. Zawsze coś znajdą... Hindusów tak nie kontrolują – mówi Sufyan, a wtóruje mu Aslam, sprzedawca kamiennych replik Tadź Mahal. Jak muzułmanin chce założyć działalność albo w ogóle coś załatwić w urzędzie to ma same problemy. Ciągle odmowy. Musi chodzić dłużej niż inni. Łapówki dawać. Ciągle nowe łapówki. A na koniec i tak odmowa, bo "mimo to się nie dało". Trudno zalegalizować np. handel. A nawet jak ktoś sprzedaje na czarno to też naloty są tylko tam, gdzie handlują muzułmanie. Hindusi mają przyzwolenie. Szczególnie w turystycznych miejscach – mówi, proponując szklankę herbaty klientowi z Japonii.

Wróg publiczny nr 1

Od czasu przejęcia władzy federalnej przez nacjonalistyczną Indyjską Partię Ludową (Bharatiya Janata Party - BJP) w Indiach narasta islamofobia oraz dyskryminacja muzułmanów. Muzułmanie są dla rządzącej partii wrogiem idealnym – są traktowani jako element obcy (historycznie, a współcześnie łączony z Pakistanem) pozostając wrogiem wewnętrznym. A zatem na poziomie walki ideowej (choć nie tylko, niestety) sprawdzają się świetnie jako „wróg publiczny”. Politykę ową gabinet Narendry Modiego realizuje na wielu płaszczyznach, od poziomu ekonomicznego i administracyjnego począwszy na pamięci historycznej kończąc.

Jak uderzyć w nielubianą część społeczeństwa na poziomie ekonomicznym? Oczywiście, skąpiąc pieniędzy. I tak zamieszkane przez muzułmanów części miast są w coraz większym stopniu niedofinansowane. Ogranicza się środki na edukację i infrastrukturę. Uderza się w małe i mikrobiznesy prowadzone przez muzułmanów poprzez ciągłe kontrole i niekorzystne rozwiązania podatkowe. Również na poziomie prawnym i administracji ogólnokrajowej za czasów rządów BJP nie ustają dyskusje, czy wręcz konflikty motywowane kolejnymi projektami zmian w prawie indyjskim, które są dla muzułmanów niekorzystne (batalia o muzułmańskie rozwody i oddzielność muzułmańskiego prawa cywilnego, redefinicja obywatelstwa i sposób uzyskiwania go itd.).

Za rządów BJP wyraźnie zauważalna stała się intensyfikacja procesu, który rozpoczął się już świeżo po Podziale Indii Brytyjskich, czyli tworzenie "muslim zones". To miejsca, w których  mieszkają muzułmanie i nie mieszają się populacje odmiennych wyznań. W latach 40. i 50. XX wieku te swoiste getta miały chronić muzułmanów przed hinduską agresją, i dziś, niestety, choć nie tworzone odgórnie zaczynają spełniać tę samą rolę. Enklawy te wyraźnie biedniejsze niż pozostałe części miast - są niedofinansowane, pozbawione funduszy na edukację, nie remontowane. Muzułmanie miewają nieraz utrudniony dostęp do wynajmu mieszkań. Nie są pożądanymi lokatorami przez hinduskich najemców, co oczywiście prowadzi do dodatkowej segregacji.

Photo by Farid A Qureshi on Unsplash

Zwycięstwo muzułmańskich kobiet?

Problem nr 1 to prawo. Indyjscy muzułmanie funkcjonują według odrębnego kodeksu cywilnego - od prawa ogólnoindyjskiego, obejmującego wyznawców wszystkich innych religii, różnią go m.in. kwestie związane z małżeństwem i rozwodem. BJP chce natomiast wprowadzić Jednolity Kodeks Cywilny (Unified Civil Code), który ustanawiałby świeckie prawa osobiste, mające zastosowanie do wszystkich obywateli w równym stopniu, niezależnie od ich religii. Chodzi m.in. o takie kwestie, jak monogamia, dziedziczenie i rozwód. Debata na rzecz jednolitego kodeksu cywilnego jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych kwestii w polityce indyjskiej XXI wieku. Z jednej strony bowiem konstytucja gwarantuje obywatelom Indii wolność religijną i pozwala grupom religijnym na życie zgodnie z własnymi prawami. Z drugiej natomiast strony, ta sama konstytucja wymaga od rządu stosowania zasad wspólnych dla wszystkich obywateli Indii podczas prowadzenia polityki krajowej. Opozycyjny Kongres Narodowy sprzeciwia się zmianom w prawie cywilnym, chroniąc muzułmańską mniejszość, BJP natomiast prze w kierunku jednolitego prawa, przedstawiają to jako zwycięstwo muzułmańskich kobiet.

Wierzyć indyjskim politykom, czy nie? – oto jest pytanie. W przypadku BJP trudno o jednoznaczną odpowiedź, co pokazała chociażby sprawa z muzułmańskim rozwodem. Zgodnie z prawem wyznawcy islamu posiadają takie prawa, jak prawo do wielożeństwa, czasowego wypłacania alimentów oraz prawo do rozwodu określane mianem zasady triple talaq. Co to ostatnie oznacza? Jeśli mężczyzna chce definitywnie zakończyć małżeństwo musi wypowiedzieć słowa: jesteś rozwiedziona lub rozwodzę się z tobą – po pierwszym, a nawet drugim wygłoszeniu tej formułki może jeszcze odwołać rozwód (talaq), trzecie jej wypowiedzenie kończy jednak małżeństwo. Ta forma rozwodu nie pojawia się w Koranie i jest zabroniona w większości państw muzułmańskich, w tym tak konserwatywnych jak Arabia Saudyjska. Co więcej, w Indiach przybiera czasami wręcz karykaturalny, odzierający kobietę z godności kształt. Nie jest bowiem rzadkością formułka przesłana żonie przez SMS, pocztę elektroniczną lub uwielbianego przez Indusów WhatsAppa.

Politykom niepodległych Indii ta obecność de facto dwóch systemów prawnych zawsze mocno przeszkadzała – już w połowie XX wieku pojawiały się głosy mówiące o konieczności ujednolicenia prawa. Dlaczego do tego nie doszło? Trauma Podziału i bratobójczych walk między muzułmanami i hindusami była wówczas zbyt świeża, a każda próba ingerencji w kulturę wyznawców islamu mogła rozniecić wciąż tlącą się iskierkę wzajemnej urazy. W kolejnych latach kwestia zakazu muzułmańskiego rozwodu padła ofiarą rywalizacji politycznej i dopiero w momencie przejęcia rządów przez BJP ponownie znalazła się w centrum zainteresowania. Argumenty? Hinduscy socjaliści, nie bez racji podkreślali, że muzułmański rozwód jest po pierwsze upokarzający dla kobiet, po drugie natomiast utrudnia im rozpoczęcie samodzielnego życia. Zgodnie z islamskim prawem rozwódka otrzymuje bowiem alimenty jedynie przez niespełna cztery miesiące. Indyjski kodeks rodzinny gwarantuje natomiast kobiecie alimenty wypłacane dożywotnio lub do czasu jej ponownego wyjścia za mąż.  Co na to opozycja? Politycy Kongresu twierdzili, że proponowane przez BJP zmiany stanowią nadmierną ingerencję w gwarantowaną przez konstytucję wolność wyznania, sama partia przesadnie demonizuje natomiast wyznawców islamu. Niestety, jest w tych słowach nie tylko ziarnko, ale całkiem spore ziarno prawdy – dość trudno uwierzyć bowiem, że partia Modiego zapałała nagłą chęcią poprawienia losu indyjskich kobiet. Dotychczasowe działania w tym kierunku były mocno powierzchowne, a niechęć do kobiet ostatecznie pokazał agresywny sprzeciw BJP wobec orzeczenia Sądu Najwyższego, zezwalającego kobietom w wieku rozrodczym na wizyty w świątyni Sabrimala w Kerali. To nie kto inny, jak partia rządząca najgłośniej namawiała wówczas do ratowania tradycji.

Gdy temat muzułmańskich rozwodów pojawił się w dyskursie publicznym ponownie wojna między stronnictwami politycznymi rozgorzała na dobre, na ulice natomiast wyszli wściekli ludzie, przy czym najgłośniej przeciwko zmianie prawa krzyczały...kobiety. Muzułmanki nie uwierzyły bowiem w pełne żaru zapewnienia premiera o potrzebie poprawy ich sytuacji – zakaz triple talaq, nie bez racji uznały za kolejny cios w ich religię i kulturę.

Dla wszystkich…, ale nie dla muzułmanów

Czara goryczy przelała się w 2019 roku, gdy indyjskie władze federalne uchwaliły prawo przyznające obywatelstwo mniejszościom religijnym z sąsiednich krajów. Ustawa ta została przeforsowana w parlamencie przez rządzącą BJP i ratyfikowana przez prezydenta Rama Natha Kovinda 12 grudnia. Gdzie tu problem? Nowa ustawa, stanowiąca poprawkę do aktu prawnego z 1955 r., zezwala na uzyskanie obywatelstwa indyjskiego takim prześladowanym mniejszościom, jak wyznawcy hinduizmu, sikhowie, buddyści,, dźiniści, parsowie i chrześcijanie z Bangladeszu, Afganistanu i Pakistanu. Nie odnosi się natomiast do muzułmanów. Jak widać gabinet Narendry Modiego w tym przypadku nawet nie silił się na pozory i wprost dał do zrozumienia, że muzułmanów we współczesnych Indiach uważa za obywateli drugiej kategorii i po prostu w tym kraju nie chce. Opozycja mówiła o dyskryminowaniu 15 proc. populacji państwa, prawnicy krzyczeli o naruszeniu świeckiego charakteru konstytucji, aktywiści wnosili pozwy do Sądu Najwyższego, a dotknięci do żywego muzułmanie znów wyszli na ulice.

Protestowały setki tysięcy ludzi w całych Indiach, a rozmiar tego, jak to określiła BJP, antynarodowego ruchu zaskoczył rząd premiera Narendry Modiego. Pokojowe protesty szybko przerodziły się w zamieszki, gdy przeciwko muzułmanom stanęła policja i hinduscy nacjonalistyczni aktywiści. Apogeum brutalnie tłumionych protestów miało miejsce w lutym 2020 roku, gdy na ulicach Delhi zginęły 53 osoby, głównie muzułmanie. Oskarżono islamskich studentów i aktywistów, a dochodzenie stołecznej policji wykazało, że protesty były częścią spisku mającego na celu obalenie rządu Modiego. Środowiska opozycyjne wobec BJP wprost mówiły o stronniczości śledczych i sfałszowanych zarzutach o terroryzm w stosunku do aresztowanych demonstrantów. Jaki był finał? Protesty wypaliły się samoistnie – po części przez pandemię koronawirusa, po części natomiast na skutek faktu, że nie odbiły się echem poza miejską, liberalną częścią społeczeństwa indyjskiego. Hinduska klasa średnia i znaczna część mediów twardo stoi bowiem za Narendrą Modim i jego nacjonalistyczną polityką.

Redefiniując historię

Gospodarka, prawo i administracja to jednak nie wszystko. Indyjska prawica również – a może patrząc długofalowo przede wszystkim – toczy z wyznawcami islamu i tradycją muzułmańską w Azji Południowej walkę na polu kultury, sztuki, ideologii i nauki. Ideologicznie muzułmanie przedstawiani są jako najeźdźcy, kolejni – obok chociażby Brytyjczyków – uzurpatorzy.

W muzułmanów wymierzona jest m.in. polityka pamięci prowadzona przez rząd Narendry Modiego. Powstającą od ponad siedmiuset lat w Azji Południowej muzułmańską kulturę i sztukę postrzega się jako element obcy, a nawet wrogi. A skoro obcy, to nie warty upamiętniania. W efekcie, zmienia się nazwy ulic, miejscowości oraz wielu miejsc czy budynków – nie tylko historycznych, lingwistyczną metamorfozę przechodzą bowiem nawet lotniska i dworce kolejowe. W miejsce nazw pochodzenia muzułmańskiego albo odnoszących się do muzułmańskiego dziedzictwa pojawiają się terminy odwołujące się do hinduskiej tradycji, historii i mitologii. Tak stało się m.in. z Allahabadem w północnych Indiach, którego nazwa oznaczała dosłownie „miasto Boga”. Tyle, że nazwę tę, wywodzącą się z języka arabskiego, nadał miastu cesarz Akbar w XVI wieku. Cesarz z dynastii mogolskiej, a więc muzułmańskiej. Allahabad to jedno z czterech miast, w których odbywa się bodaj największe hinduistyczne święto – Kumbha Mela. Czy zestawienie hinduskich rytuałów i muzułmańskiego dziedzictwa kłuło w oczy rządzącą partię BJP? Najwyraźniej, bowiem w 2019 roku Allahabad stał się Prajagradźem, co jeden z lokalnych urzędników skwitował jako naprawienie błędu popełnionego przed wiekami przez Akbara. Słowo prayāgarāja pochodzi z sanskrytu i odnosi się do hinduskiego miejsca pielgrzymek. Pasuje, owszem, ale miejscowi muzułmanie, stanowiący 20 proc. ludności, obawiają się, że to początek większej akcji wymazywania islamskiego dziedzictwa z historii regionu.

Photo by Ayan Ahmad on Unsplash

Tak, zmiany nazw miejscowości były wcześniejsze niż rządy BJP. Na przestrzeni ostatnich dwóch dekad Bombaj został przemianowany na Mumbaj, Kalkuta stała się Kolkatą a Madras Ćennajem. Przykładów jest więcej, a wszystkie te zmiany miały zatrzeć pamięć o kolonialnej przeszłości. Teraz ten sam modus operandi wymierzony jest w muzułmanów, których gabinet Narendry Modiego traktuje jak równie obcą tkankę, co Brytyjczycy. W imię czego? Budzenia nostalgii za przeszłością, którą hinduskie Indie miały utracić ponad tysiąc lat temu. Sęk w tym, że przeszłość ta jest w dużej mierze mityczna lub przynajmniej mityzowana. Miejscowości otrzymują więc nazwy od bohaterów eposów, którzy tysiąclecia wcześniej właśnie w nich mieli przyjść na świat, dorastać bądź panować.

Nazwę ulicy czy miejscowości da się dość łatwo zmienić – ryzykuje się jedynie przejściowe zamieszanie administracyjne. Nieco trudniej jest wymazać materialne dziedzictwo, a tego jest w całych Indiach całkiem sporo. Co gorsza (z punktu widzenia hinduskich nacjonalistów), wiele jego elementów zyskało rangę turystycznych symboli kraju. Tadź Mahal, który przed pandemią koronawirusa dziennie odwiedzało 70 tys. osób, zburzyć się nie da, można jednak pozwolić, by czas zastąpił ręce i kilofy. Słynnemu mauzoleum w Agrze zagrażają m.in. zanieczyszczenie powietrza spowodowane przez emisje z odlewni i innych pobliskich fabryk oraz spaliny z pojazdów mechanicznych. Program restauracji Tadź Mahal rozpoczęto w 1998 roku, wprowadzono też środki zapobiegające nowym zniszczeniom m.in. zakaz ruchu samochodów i motocykli w pobliżu zabytku. Słynny pomnik miłości podpadł jednak BJP, która cofnęła subsydia na jego utrzymanie. W 2017 roku obóz rządzący wprost nazwał słynne, wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO mauzoleum „plamą na kulturze indyjskiej” zbudowaną przez „zdrajców”. Niektórzy przedstawiciele ugrupowań nacjonalistycznych próbowali nawet zmniejszyć znaczenie wpływów muzułmańskich w powstanie słynnej budowli, co jest działaniem tyleż kuriozalnym, co akceptowalnym przez władze. Tadź Mahal sobie poradzi, może bowiem liczyć na dotacje międzynarodowe, w Indiach jest jednak wiele mniejszych, nie tak popularnych turystycznie, choć często znacznie ciekawszych zabytków pomuzułmańskich, które bez pomocy władz centralnych wkrótce popadną w całkowitą ruinę. Wystarczy spojrzeć na niknące pod warstwą brudu przepiękne domy w Lakhnau, w stanie Uttar Pradeś, by przewidzieć, co czeka islamską architekturę i sztukę.

Usuwając historyczne aberracje

Hinduscy nacjonaliści rewidują mapę Indii i próbują na nowo napisać historię swego kraju, naprawiając „aberracje” historyków. Zmianie uległy podręczniki szkolne, w których wiele informacji o kluczowych historycznych postaciach i wydarzeniach (nawet tak kluczowych jak te związane z chyba najpotężniejszą w dziejach Indii dynastią Wielkich Mogołów) po prostu zniknęła. Uczniom wmawia się, że od momentu przybycia muzułmanów kultura indyjska przestała się rozwijać – wszystko, co stanowiło o świetności kraju, powstało wcześniej, w Indiach hinduskich. Nawet wspomniany Tadź Mahal miał być zbudowany na bazie świątyni hinduskiej. A to, że reprezentuje on typową architekturę mogolską? Nieistotne. Dla hinduskich fundamentalistów logika nie jest ważna, jeśli przeszkadza linii partyjnej.

Zaczęło się wkrótce po dojściu Narendry Modiego do władzy, czyli w 2014 roku. Utworzono wówczas komitet Bharatiya Shiksha Niti Aayog, którego celem było „hinduizacja” systemu edukacji. Stojący na jego czele oddany funkcjonariusz partyjny, Dinanath Batra, rozpoczął batalię o delegalizację i/lub usunięcie z uniwersyteckich programów nauczania publikacji nie pasujących do nacjonalistycznej wizji historii Indii. Z zapałem zabrano się także za tępienie „błędów” w podręcznikach szkolnych, przy czym za błąd uznawano m.in. historycznie udokumentowany fakt, że Ariowie przybyli do Indii z Azji Środkowej. Dlaczego? Cóż, lud, który stworzył cywilizację indyjską nie mógł przecież mieć nieindyjskiego pochodzenia, prawda? Aby kolejne pokolenia wyrastały z „właściwą” wiedzą na temat historii i kultury ich ojczyzny, podręczniki szkolne są zazwyczaj w znacznym stopniu przeredagowywane. Zmniejsza się np. znaczenie Jawaharlala Nehru, którego potomek stoi obecnie na czele opozycyjnego wobec BJP Kongresu, w walce o niepodległość Indii, zmienia się narrację odnośnie panowania muzułmańskiego, określając ten czas jako mroczny rozdział w historii Indii, umniejsza się rolę muzułmańskich bohaterów, mity traktuje się natomiast jako prawdę historyczną. Cenzorom przyświecają słowa ówczesnego ministra kultury Mahesha Sharmy z 2018 roku, który stwierdził, że czci Ramajanę i uważa ją za dokument historyczny. Czym jest Ramajana? To jeden z dwóch najważniejszych indyjskich eposów, opowiadający o losach księcia Ramy, będącego wcieleniem boga Wisznu. To tekst niezwykle ważny dla wyznawców hinduizmu, ale również obdarzany szczególną estymą przez hinduskich nacjonalistów.

Przepisywanie podręczników ma miejsce zarówno na szczeblu centralnym, jak i stanowym. W 2017 roku władze stanu Maharasztra usunęła z podręczników historii dla uczniów klasy VII i IX rozdziały dotyczące muzułmańskich władców Indii, w tym opisy najsłynniejszych zbudowanych przez nich zabytków, czyli Tadź Mahal, Qutub Minaar i Czerwonego Fortu. Zamiast o dynastii mogolskiej dzieci uczą się o słynnym wojowniku Marathów, królu Śiwadźim – oczywiście, wyznawcy hinduizmu, i… bliższych współczesności skandalach politycznych wokół opozycyjnego Kongresu Narodowego. Podobnie stało się w stanie Radźasthan, gdzie z podręczników zniknęły rozdziały opisujące wybitne dokonania cesarza Akbara, pojawiły się natomiast fragmenty gloryfikujące jego hinduskiego przeciwnika, Maharana Pratapa. Cenzorzy poszaleli do tego stopnia, że zmienili wynik słynnej bitwy pod Haldighati – rzecz jasna na korzyść Pratapa.

Kup sobie muzułmankę

Kto najbardziej na tym cierpi? Ten, kto jest niemal całkowicie bezbronny, czyli kobiety. A hindusi - co gorsza, nie tylko płci męskiej - znaleźli wyjątkowo perfidny sposób, by w nie uderzyć. W maju 2021 roku na kanale Eid Special na platformie YouTube prowadzona była na żywo aukcja muzułmanek - za zaledwie kilka rupii można było na niej „kupić” przedstawicielkę tej religii z Indii lub Pakistanu. Cios wymierzony został z niezwykłą precyzją, nie dość że aukcja godziła bowiem w honor muzułmańskich kobiet, to jeszcze przeprowadzona została w czasie jednego z ważniejszych świąt islamu, czyli Id.

Równie dużą perfidią wykazali się twórcy aplikacji mobilnej Sullli Deals, która pojawiła się latem tego samego roku. Skąd taka właśnie nazwa? Sulli to obraźliwy sposób, w jaki hinduscy nacjonaliści określają indyjskie muzułmanki. Aplikacja również oferowała licytację wyznawczyń islamu – aby wziąć w niej udział należało kliknąć polecenie „Znajdź swoją Sulli dnia". Kupujący otrzymywał wówczas dostęp do losowo wybranych zdjęć hinduskich muzułmanek – realnie istniejących kobiet, mieszkających w całych Indiach. Aplikacja działała zaledwie – choć z punktu widzenia jej ofiar raczej „aż” – 20 dni. Jej twórcy przeholowali i zaczęli się chwalić swoim dziełem na Twitterze, a tam wśród wystawionych na rzekomej aukcji kobiet internauci zaczęli rozpoznawać swoje znajome. W ten właśnie sposób kobiety dowiedziały się, że padły ofiarą cyberprzestępców.

W sprawie Sulli Deals policja podjęła wprawdzie śledztwo, działała jednak wyjątkowo opieszale – jak często w przypadku przemocy seksualnej wobec kobiet i ataków na muzułmanów. Być może właśnie ta opieszałość ośmieliła kolejnych islamofobów do stworzenia klona tej aplikacji, czyli Bulli Bai. Podobnie jak w przypadku jej poprzedniczki, tak i ona zawierała „profile” muzułmańskich działaczek, dziennikarek oraz innych kobiet wywodzących się z tej mniejszości religijnej. Jedyny plus sytuacji to fakt, że tym razem policja zadziałała szybciej i skuteczniej – już po kilku dniach twórcy Bulli Bai znaleźli się bowiem za kratami.

Photo by Sonika Agarwal on Unsplash

Miłosny dżihad

Kobiety znalazły się też w epicentrum histerii związanej z tzw. miłosnym dżihadem. Cóż to takiego? Hinduscy nacjonaliści określają tym mianem uwodzenie hinduskich kobiet przez muzułmańskich mężczyzn, nakłanianie ich do małżeństwa i nawrócenia na islam. Fakty istnieniu takiej praktyki przeczą, tym gorzej jednak dla faktów. W 2020 roku, na skutek kampanii Narendry Modiego przeciwko międzywyznaniowym małżeństwom, stan Uttar Pradeś jako pierwszy wprowadził prawo mające chronić hinduski przed miłosnym dżihadem, czyli konwersją pod wpływem miłości. Od tej pory każdemu, kto zostanie uznany za winnego wykorzystania małżeństwa do zmuszenia kobiety do zmiany religii, grozi kara pozbawienia wolności do 10 lat. Zgodnie z ustawą para wyznająca dwie różne religie musi przed zawarciem małżeństwa zgłosić się do sędziego okręgowego z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. W jakim celu? By uzyskać jego zgodę na ślub, którą urzędnik wyda tylko w przypadku, gdy nie znajdzie żadnych argumentów przeciw. Jak łatwo się domyśleć, większość nie będzie szukać ich zbyt gorliwie.

Wkrótce przepisy zakazujące wykorzystywania małżeństwa w celu zmuszenia kogoś do zmiany religii wprowadziły kolejne stany, m.in. Karnataka, Madhya Pradeś i Harijana. W sumie jest to ponad połowa indyjskich stanów. Skutek jest taki, że młodzi wyjeżdżają do innych stanów by zawrzeć małżeństwo, a Netflixowi wytoczono proces za pokazanie całującej się pary – muzułmanina i hinduski – w jednym z indyjskich seriali. Będącym, zresztą, ekranizacją znanej powieści lubianego bengalskiego pisarza. Jak nowe przepisy tłumaczą samorządowcy? Oczywiście,  ochroną kobiet – „honoru naszych sióstr i córek”. Szkoda, że równą gorliwością nie wykazują się przy tępieniu przemocy domowej, przemocy seksualnej i dyskryminacji kobiet na rynku pracy. Nie zauważają też, choć bardziej prawdopodobne jest, że zauważać po prostu nie chcą, iż nowe prawo jeszcze bardziej odbiera kobietom sprawczość i ogranicza ich prawo, a także daje możliwość nadużywania jego przepisów do aresztowania i uwięzienia niewygodnych muzułmanów pod fałszywymi pretekstami. A może… taki był właśnie jego cel? Niemniej, ziarno zostało posiane i już przynosi plon – w mediach społecznościowych zaczęły krążyć fałszywe oskarżenia i niesprawdzone plotki, pojawiły się nawoływania do linczu, doszło nawet do faktycznych samosądów.

Rozwiane złudzenia i kozioł ofiarny

Nie chcieli, ale musieli. Chodzi o policjantów z miasta Haridwar, leżącego w stanie Uttarkhand w północnych Indiach. Czego nie chcieli? Wszczynać dochodzenia przeciwko lokalnym hinduskim przywódcom religijnym, zagrzewającym do przemocy wobec muzułmanów. Zareagowali dopiero po kilkunastu dniach, z nazwiska wymieniając tylko jednego oskarżonego. Jest nim Jitendra Narayan Tyagi, jeszcze do niedawna muzułmanin, znany jako Waseem Rizya. Nie ma znaczenia, że na krążących w internecie filmikach widać zagrzewających do nienawiści innych duchownych, wcześniej często widywanych w towarzystwie ministrów i członków BJP. Choćby organizatora wydarzenia w Haridwarze, Prabodhananda Giriego, który prosił indyjską armię, polityków i zwykłych hindusów o zrobienie tego, co zrobiono w Birmie. Co miał na myśli? Oczywiście, rzeź muzułmanów Rohingja, która doprowadziła do śmierci co najmniej 6700 osób, w tym co najmniej 730 dzieci poniżej 5. roku życia, licznych gwałtów i tortur, oraz masowego exodusu do sąsiednich krajów.

To nie pierwsze tego typu zdarzenie. Aktywiści i badacze przyznają, że od 2014 roku ataki na muzułmanów – gwałty, publiczne lincze, pobicia i niszczenie ich mienia – wyraźnie wzrosły. Amerykańscy naukowcy odkryli nawet związek między ilością głosów oddanych na partię Modiego a wzrostem przestępstw z nienawiści. W Uttar Pradeś, najliczniejszym, a jednocześnie jednym z najbiedniejszych indyjskich stanów, BJP zdobyło 42 proc. wszystkich głosów a przestępstwa  przeciwko muzułmanom wzrosły w okresie powyborczym o prawie 2 tys. procent, od 2 do 45 przypadków. Podobną korelację naukowcy dostrzegli także w kilku innych stanach. Nie mają oni wątpliwości, a ja ten pogląd podzielam, że dzieje się tak na skutek bezkarności atakujących i cichej akceptacji ze strony partii rządzącej.

O co w tym wszystkim chodzi? O rozwiane złudzenia. Narendra Modi doszedł do władzy federalnej jako gospodarczy cudotwórca - jako premier miał w skali kraju powtórzyć cud, którego dokonał stojąc na czele rządu stanowego w swym rodzinnym Gudźaracie. Niestety, za jego rządów indyjska gospodarka rozwija się w najwolniejszym tempie od dziesięcioleci i przy bezrobociu na najwyższym poziomie w historii. Populistyczni przywódcy wynajdują w takich sytuacjach chłopca do bicia i odwrócenia uwagi opinii publicznej od kryzysu gospodarczego. Dla Modiego chłopcem tym stali się muzułmanie. Choć nie można, rzecz jasna, wykluczyć także najzwyczajniejszej niechęci premiera do wyznawców islamu. W końcu to za jego rządów w stanie Gudźarat doszło do trwających kilka miesięcy antymuzułmańskich zamieszek, w wyniku których zginęło ponad 2 tys. osób, z których większość była muzułmanami, zniszczono ponad 1,5 tys. domów, blisko 2 tys. sklepów, 21 magazynów i 76 świątyń – w większości muzułmańskich. Hinduscy nacjonaliści mówili nawet o mordowaniu nienarodzonych dzieci poprzez rozcinanie brzuchów ciężarnych muzułmanek. A policja? Na ślepo strzelała do muzułmanów, plądrowała ich sklepy i paliła domy. Rozkaz miał wydać Narendra Modi.

Blanka Katarzyna Dżugaj