Igor Isajew, Ukrainiec w Polsce: Wiem, że polityka to często gra na emocjach. Ale boli, że w Polsce, która tak szeroko otworzyła serca i domy dla Ukraińców w 2022 roku, ci sami ludzie dziś słyszą, że są ciężarem. Problemem. Zagrożeniem.
W Polsce ostatecznie odrodził się antyukraiński rasizm — ten sam, który przez wieki był częścią szlacheckiej, a później polskiej dominacji nad Ukrainą, gdy ta była największą kolonią Rzeczypospolitej. I to właśnie ten kolonialny odruch, pogarda dla poddanych, ostatecznie Rzeczpospolitą zgubił.
Polska — obok Rosji, Węgier i Rumunii — ma kolonialną przeszłość wobec dzisiejszej Ukrainy i Ukraińców. To było wpisane w jej historię i kulturę, w język elit, w sposób myślenia o „kresach”, o „ludziach ze wschodu”. Ale w przeciwieństwie do tych krajów, w Polsce był Jerzy Giedroyć — człowiek, który odważył się przeciąć ten kolonialny splot. Przekreślił go, wyrzekł się imperialnego myślenia, wskazał inną drogę: pojednanie, partnerstwo, wolność narodów.
Ale kto dziś przypomina Giedroycia? Dziś wraca duch sarmackiego panowania — w nowoczesnym garniturze, z frazesami o „suwerenności”, „realizmie geopolitycznym”, „zagrożeniu z Kijowa”. Ale to wciąż ta sama pogarda. Ten sam imperialny ton. Ta sama choroba. I to nie może być droga Polski — to droga Putina. To droga Orbána.
Karol Nawrocki zakończył kampanię pod kłamliwym pomnikiem w Domostawie.
Jeszcze kilka dni temu Nawrocki mówił, że „Polska nie będzie zapleczem gospodarczym Ukrainy”. Dziś kończy kampanię pod pomnikiem, którego jedynym celem jest podsycać resentymenty, rozniecać nienawiść, przypominać, kto tu „rządzi” pamięcią. To nie jest tylko zabieg kampanijny. To sygnał dla tych, którzy chcą, by Polska znowu była „panami”, a Ukraina — „chamami”. Bo przecież trzeba jeszcze raz zagrać Wołyniem. Trzeba wypowiedzieć magiczne zaklęcie „Bandera”. Trzeba wytworzyć wrażenie, że Ukraina znów zagraża. Przez to, że Ukraińcy są obok.

Kandydat-który-nic-nie-pamięta złożył wieniec w miejscu, które środowiska kresowe uważają za święte sanktuarium „prawdy historycznej”. Ja z kolei wolę określenie: skansen nienawiści zbudowany z upartych klisz, tanich emocji i politycznej potrzeby bicia w bęben przeszłości. Bo to nie jest pomnik Zbrodni Wołyńskiej, tylko polskiej nienawiści wobec współczesnych Ukraińców.
Takie podejście do przeszłości nie pomoże ani jej zrozumieć, ani z niej się wyzwolić. Celem takiej narracji jest podsycanie nienawiści, a to właśnie nienawiść w relacjach polsko-ukraińskich doprowadziła do zbrodni wołyńskiej. Przez Ukraińców ten pomnik zostanie uznany jako kolejny przykład głupoty i cynicznego wykorzystania zbrodni przez polskie środowiska ocierające się o prokremlowski eugeniczny nazizm.
Nawet wśród najwierniejszych „kresowian” pojawiły się głosy, że coś tu śmierdzi... kampanią. Ludzie, którzy rok temu bili brawo przy odsłonięciu, dziś pytają: „Gdzie był, jak był prezesem? Dlaczego wtedy nie przyjechał? Dlaczego teraz, gdy potrzebuje naszych głosów, nagle odkrył, że Wołyń istniał?”. Nawet najtwardsze „kresowe” kręgosłupy wyczuwają fałsz i marketing.
Bo nie chodzi mu o historię. Tak jak nie chodziło o nią komunistom, którzy w PRL stworzyli wygodną opowieść o „banderowskim zagrożeniu” — dziś powtarzaną bezmyślnie przez „patriotów” wychowanych na lekturach milicji obywatelskiej i PZPR. Chodzi o coś zupełnie innego: o poczucie wyższości. O władzę nad narracją. O prawo do upokarzania.
Przecież to nie Bandera dziś dla Polaków jest sąsiadem, kolegą czy sprzedawcą w sklepie. Chodzi o to, by poczuć się lepszym od sąsiada, który nie ma polskiego paszportu. Który nie ma głosu.
To nie historia. To kolonialny odruch. To instynkt panowania. I to prowadzi nas w bardzo złym kierunku.
Nie jestem naiwny. Wiem, że polityka to często gra na emocjach. Ale boli, że w Polsce, która tak szeroko otworzyła serca i domy dla Ukraińców w 2022 roku, ci sami ludzie dziś słyszą, że są ciężarem. Problemem. Zagrożeniem.
To wszystko — odrzucenie Giedroycia, grzanie Wołyniem, szydzenie z migrantów, wzrost ksenofobii — prowadzi nas na bardzo ciemną drogę. I kto wie, czy nie właśnie na tę samą, na która kiedyś doprowadziła Rzeczpospolitą do zguby.

Pamięć selektywna
Tymczasem, co robi parlament „uśmiechniętej koalicji” po tym, jak jej kandydat przegrał wybory z ordynarnym dresiarzem? — Racja, jedzie Wołyniem, i to w dodatku w dniu upamiętniającym „częściowo wolne” wybory 1989 r.
Polska znowu pokazała, że jej kolonializm nie umarł – tylko przebrał się w garnitur i przepisuje historię ustawami. Bo co dziś spaja ten kolonialny mit? — Już nawet nie rzekoma misja cywilizacyjne „na Wschodzie” czy polskie dziedzictwo. Dziś spaja go toporny antyukrainizm, ordynarna pretensja do sąsiada, którego codziennie widzi się na ulicy. Mit głęboko zakorzeniony, emocjonalny, prosty jak cep – i równie skuteczny.
I teraz ten mit dostał nowe paliwo: tym razem już ustawowy Dzień Pamięci o Polakach – ofiarach ukraińskich nacjonalistów. Bo przecież wszystko, co ważne w Polsce, musi być „o Polakach”.
Nawet jeśli mordowano też Ukraińców, Żydów, Czechów, Ormian — to już nieważne. Polskie koście były najważniejsze.
Za to zbrodnia katyńska wciąż nie doczekała się święta państwowego z ustawą. Pamięć o tysiącach polskich oficerów rozstrzelanych przez Sowietów blaknie pod warstwą rutyny, przemilczeń i... katastrofy smoleńskiej, która ją niemal całkowicie przysłoniła. Katyń zamienił się w tło do zamachu-nie-zamachu, mgły i brzozy.
A zbrodnia na Woli? 40–60 tysięcy Polaków zamordowanych przez Niemców w ciągu kilku dni w Warszawie. Spaleni żywcem, torturowani, gwałceni. Tyle samo ofiar, co na Wołyniu w ciągu kilku lat – tyle tylko, że zamordowani przez „niewłaściwego” sprawcę? Bo to Ukrainiec, a nie Niemiec, ma być idealnym wrogiem rytualnym.
I już nie tylko dla „pisowskiej” czy „nacjonalistycznej” Polski — ale również dla tej „uśmiechniętej”. Która coraz częściej, mówiąc o Ukraińcach, wpada w konfederacką furię — bo, najwyraźniej, nie jest gotowa ich przyjąć w roli prosperujących sąsiadów czy właścicieli firm, a nie tylko sprzątaczek i pracowników fizycznych.
I co proponuje w odpowiedzi na łomotną porażkę koalicja Donalda Tuska? — Leczyć ludzi? Uzbrajać armię? Zwiększać pensje lekarzy, inwestować w szkoły, mieszkania, transport? To trudne.
Ale uczcijmy Wołyń. Zainwestujmy jeszcze bardziej w idiotyczne ganianie króliczka, tym razem pod niebiesko-żółtym proporcem.
To się opłaca.
Nowa ustawa – choć istnieje już uchwała z 2016 roku – ma podnieść rangę obchodów zbrodni wołyńskiej, a przy okazji pogłębić narrację o „nieskończonej krzywdzie” i „winie, której Ukraina nie chce zmyć”.
Nie pomogło, że Ukraina wreszcie zgodziła się na ekshumacje. Nie pomogło, że toczy wojnę na śmierć i życie z wrogiem, który pokonałby Polskę w kilka tygodni. Ważniejsze, by Ukraińcom regularnie dowalać, przypominać, że nadal są „chamami” w polskim porządku moralnym.
A przecież ta pamięć, ta rozmowa o Wołyniu – ona jest potrzebna. Tylko nie w kolonialnej, paternalistycznej, pornograficznej wręcz formie, jak ta — pożal się boże – szkarada Pityńskiego w Domostawie, na parkingu dla tirów.
Prawdziwa pamięć nie wyklucza – tylko zmusza do refleksji.
PS. Jeśli ktoś jeszcze się łudził, że Polska chce pojednania z Ukrainą, to właśnie dostał odpowiedź: pojednanie – tak, ale na naszych warunkach. Pokuta – jednostronna. Historia – selektywna. Równość – po pogrzebie.
Igor Isajew, Ukrainiec w Polsce