Adam Andruszkiewicz wszedł do Sejmu w grupie Pawła Kukiza, który przez lata opowiadał, że do polityki nie idzie dla pieniędzy. Gdy jednak PiS zaczął kupować sobie większość sejmową, na lep rządowych fuch złapali się właśnie Andruszkiewicz i koledzy.
Nic zaskakującego, skoro polityk od pierwszych chwil na Wiejskiej pokazał, co się dla niego liczy.
Zanim Andruszkiewicz został wiceministrem w rządzie (powierzono mu pieczę nad cyfryzacją, choć nigdy wcześniej nie zajmował się tym obszarem), zasłynął z pobierania w Sejmie ogromnych pieniędzy z tytułu tzw. kilometrówki. Jednym z przywilejów parlamentarzysty jest możliwość zwrotu kosztów przejazdu prywatnym samochodem po kraju, o ile te podróże związane były z wykonywaniem mandatu. Rozliczając przejazdy, posłowie muszą podać jedynie kwotę wynikającą z przemnożenia dwóch liczb: faktycznie przejechanych kilome- trów w okresie objętym rozliczeniem (miesięczny limit przejazdów to 3500 km) i obowiązującej stawki za 1 km przebiegu. Mimo wielu publikacji prasowych od lat nie doprecyzowano tych przepisów. Nie trzeba wpisywać, jakim samochodem się jeździło, a urzędnicy nie weryfikują nawet, czy poseł bądź senator faktycznie posiadają uprawienia do kierowania pojazdem. Nie ma też mowy o sprawdzaniu, czy faktycznie były to obowiązki służbowe, a nie np. kampania wyborcza czy imieniny cioci.
Andruszkiewicz po wejściu do Sejmu szybko się zorientował, że na tym przywileju można nieźle dorobić do uposażenia i diety posła. W sumie w trzech pierwszych latach spędzonych przy Wiejskiej wziął z sejmowej kasy niemal 90 tys. zł! – donosi „Super Express”. W 2016 r. wziął na paliwo z publicznej kasy
35 542,38 zł, rok później 27 907,34 zł, a w kolej- nym roku 24 463,85 zł. Nie jest rekordzistą, ale uwagę zwraca co innego. Andruszkiewicz nie ma samochodu. Pewnie pożyczył – ktoś powie. Nic z tego, bo poseł… nie ma prawa jazdy!
– Żeby pobierać ryczałt na paliwo, tak samo jak żeby korzystać z przelotów samolotami, nie ma ustawowego obowiązku, żeby mieć ku temu uprawnienia. Bardzo wielu posłów nie ma prawa jazdy – powiedział Andruszkiewicz. Zrównanie prawa jazdy z byciem pasażerem samolotu ma się jak pięść do nosa, ale posłowi to nie przeszkadza. Podobnie jak rzucanie słów na wiatr. Bo po publikacjach „Super Expressu”, Andruszkiewicz zapowiedział: „Przedstawię wykaz miejsc i kilo- metrów, które musiałem pokonać, by dostać się na umówione wcześniej spotkania z Polakami”. Minął rok i takiego wykazu nie pokazał. Wtedy w Polsat News tłumaczył się, że wykaz „jest nie do przedstawienia”. – Przez cały rok poseł jeździ wszędzie. Starałem się to wszystko zebrać, ale to jest niemożliwe – stwierdził. Dodał też, że „jeśli wszyscy posłowie będą musieli pisać dokładnie, gdzie są, to niech każdy poseł prowadzi taki kalendarzyk i tak będziemy się zachowywać”. Czyli jak urzędnicy sejmowi nakażą posłom uczciwość, to wtedy będą uczciwi? Ciekawe podejście polityka, który ślubował „rzetelnie i sumiennie” wykonywać swoje obowiązki.
Gdy poseł wszedł do rządu, próbował znaleźć nowy sposób na większe zarobki. Jego świeżo poślubiona małżonka Kamila została prezesem rządowej Fundacji Agencji Rozwoju Przemysłu. Jak informowały media, miesięczna pensja na tym stanowisku to 15 tys. zł. Wybuchła afera, bo oczywiście nie miała kompetencji do tej pracy. Stanowisko straciła. Czyli posłowi pozostała kilometrówka…
Marcin Piplowski
Tekst pochodzi z broszury „100 afer, które wstrząsnęły Polską”. Publikujemy go za wiedzą i zgodą autora i wydawcy.
Wesprzyj niezależne media!